Za nami 12. seria gier na boiskach PKO BP Ekstraklasy, w której padły w sumie 22 bramki, co daje średnią 2,4 gola na mecz. Co jeszcze wydarzyło się w minionej kolejce? Zapraszamy na jej podsumowanie.
Znakomite widowisko na otwarcie kolejki. Do Mielca przyjechała Pogoń Szczecin, która za sprawą znakomitego rajdu Pontusa Almqvista świetnie weszła w to spotkanie. Szwed w drugim kolejnym meczu asystował Kamilowi Grosickiemu, wykładając piłkę niemal do pustej bramki. Niemniej z minuty na minutę coraz śmielej poczynali sobie gospodarze, czego najlepszym potwierdzeniem było wyrównanie za sprawą przepięknego trafienia autorstwa Fabiana Hiszpańskiego niespełna pięć minut później.
Im dalej w las, tym coraz groźniejsze stawały się ataki podopiecznych Adama Majewskiego. Nie musieli mieć często piłki przy nodze, ale bardzo szybko potrafili przechodzić z obrony do ataku. Nic dziwnego, że zdobyli gola do szatni, gdyż zanosiło się na niego od dłuższego czasu. A dokonał tego Said Hamulić, który w całym spotkaniu kilkukrotnie nękał defensorów Pogoni. W 68. minucie Holender popisał się znakomitym rajdem i zdobył gola na 3:1, choć mógł to uczynić nieco wcześniej, ale skiksował po tym, jak ominął Dantego Stipicę.
Od tej pory mielczanie głównie się bronili. Do głosu coraz mocniej dochodzili goście. W 79. minucie czerwoną kartkę obejrzał Kasperkiewicz i Stal musiała sobie radzić w osłabieniu. Co gorsza dla niej, dwie minuty później gola kontaktowego zdobył chwilę po zameldowaniu się na placu gry Wahan Biczachczjan. Niemniej na dwie minuty przed końcem podstawowego czasu gry znakomitym trafieniem zza pola karnego popisał się Fryderyk Garbowski, który już na dobre zamknął to spotkanie.
Sprawiedliwy podział punktów. W pierwszej połowie goście z Płocka zdominowali swoich rywali. Mieli wiele sytuacji, ale mocno razili nieskutecznością. Na przerwę schodzili tylko z jednobramkowym prowadzeniem, choć, jak już wspomniano, mieli pełne prawo czuć niedosyt.
CZYTAJ TAKŻE >>> Zamiast 800. triumfu, czwarta porażka w sezonie. Górnik przegrał ze Śląskiem 1:4
W drugiej odsłonie znacznie lepiej wyglądali białostoczanie, którzy również swoją dominację potrafili potwierdzić tylko jednym trafieniem. W obu przypadkach do siatki trafiali Hiszpanie – dla Wisły Davo, który w starciu tym przełamał się oraz Jesus Imaz, który potwierdził swoją doskonałą dyspozycję w ostatnich spotkaniach.
– Trzeba uszanować dzisiejszy rezultat. Mieliśmy dużo większe apetyty przed spotkaniem, ale chcę podkreślić naprawdę dobre spotkanie ze strony Wisły Płock. To jest zespół, który od początku sezonu pokazuje dużą jakość i tak też dzisiaj było. (…) Myślę, że bramek mogło być więcej, bo i Wisła miała możliwości wyjścia z kontratakiem, i my mieliśmy swoje okazje– powiedział po meczu Maciej Stolarczyk.
Zabrzanie mogli odnieść 800. triumf na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Natomiast za sprawą świetnej postawy Śląska ponieśli drugą z rzędu i czwartą porażkę w sezonie.
Podopieczni Ivana Djurdjevicia nieco zaskoczyli. Raz, że zmienili ustawienie – wcześniej zaczynali spotkania czwórką z tyłu, a dziś od początku defensywę wrocławian tworzyło trzech, a w zasadzie w fazie defensywnej pięciu piłkarzy. Jeśli miało to na celu zneutralizować poczynania ofensywne Górnika, chyba się to udało. Kolejna sprawa, oddali zabrzanom piłkę. Choć w poprzednich spotkaniach to oni woleli nią częściej operować.
Zmiana taktyki przyniosła efekty. Już na samym początku nieporadność defensywy gości wykorzystali gospodarze. Samobójcze trafienie zanotował Vrhovec, a niespełna dziesięć minut później na 2:0 podwyższył kompletnie niepilnowany Exposito. Podopieczni Bartoscha Gaula wykorzystali za sprawą Włodarczyka kontrowersyjny rzut karny, ale ostatecznie nic im to nie dało. W końcówce dwa szybkie ciosy wyprowadzili wrocławianie i na listę strzelców wpisali się Bejger oraz Olsen.
Bezbarwne widowisko, po którym zapamiętamy głównie piękne uderzenie zza pola karnego z pierwszej piłki Macieja Rosołka, które otworzyło wynik w sobotnim meczu. Od tego momentu można się było spodziewać, że rezultat prawdopodobnie nie ulegnie już większej zmianie. Piłkarze Legii wydawali się być zadowoleni z jednobramkowego prowadzenia i oddali warciarzom pole gry. Jednakże, jak dobrze wiemy, ci nie najlepiej czują się w ataku pozycyjnym, a przez to nie potrafili zagrozić bramce strzeżonej przez Kacpra Tobiasza.
– Musimy dopracować grę z piłką, gdy to my utrzymujemy się przy futbolówce. Pierwsza połowa wyglądała naprawdę dobrze. W drugiej odsłonie meczu wyglądaliśmy gorzej. Dzisiaj też popełnialiśmy małe błędy, dlatego cały czas musimy nad nimi pracować – powiedział po zwycięstwie Kosta Runjaić.
Mecz miał swoje fazy. W pierwszej połowie krakowianie częściej mogli sobie pozwolić na grę z kontrataku, gdańszczanie zaś próbowali przejmować inicjatywę, mając piłkę przy nodze. Jednakże popełniali sporo błędów, których akurat tego dnia podopieczni Jacka Zielińskiego nie potrafili wykorzystać. Choć sytuacji do objęcia prowadzenia mieli całkiem sporo.
Druga połowa to już częstsza gra w ataku pozycyjnym Cracovii, która z tego tytułu radziła sobie nieco gorzej. Przypomnijmy, że raptem tylko przeciwko Koronie Kielce potrafiła wygrać, mając wyższe posiadanie piłki. Spotkanie z Lechią kończyła z posiadaniem na poziomie 52% i również przegrała. Choć w dość kontrowersyjnych okolicznościach, bo po rzucie karnym podyktowanym na Conrado, który ewidentnie dołożył do siebie w tej sytuacji. Choć wydaje się, iż sytuacja ta była dla sędziego tą z serii: „mógł podyktować karnego, nie musiał” – z obu decyzji bowiem by się wybronił. Wybrał tę pierwszą opcję.
CZYTAJ TAKŻE >>> W Gliwicach są pod wrażeniem fanów Widzewa. „Widzew kibicowską potęgą”
Brawa należą się również obu golkiperom, a szczególnie Dusanowi Kuciakowi. Gdyby nie obaj bramkarze, wynik z pewnością byłby z obu stron nieco bardziej okazały. A, pomimo iż goli zbyt wielu nie oglądaliśmy, nie mogliśmy narzekać na nudę. Czego najlepszym potwierdzeniem pierwsze słowa tego akapitu.
Najlepszy dowód na to, że zawsze należy grać do samego końca. Gospodarze rozpędzeni czterema meczami bez porażki zdominowali gości w pierwszej połowie. Choć swoją przewagę udokumentowali dopiero w doliczonym czasie gry pierwszej odsłony. Bramkę do szatni zdobył Rafał Adamski, dla którego było to drugie trafienie w obecnych rozgrywkach.
Po przerwie sytuacja nieco się odwróciła. Coraz śmielej z przodu poczynali sobie piłkarze Korony. Natomiast lubinianie czyhali na ich błędy, a tych nie brakowało. Mieli przez to kilka niezłych okazji, aby podwyższając prowadzenie, na dobre zamknąć to spotkanie, świetną okazję miał chociażby Tomasz Pieńko, który wywalczył sobie doskonałą pozycję do oddania strzału, ale w ostatniej fazie akcji futbolówka nieszczęśliwie podskoczyła młodemu piłkarzowi.
A że niewykorzystane sytuacje się mszczą – Korona wyrównała również w doliczonym czasie gry. 19-letni Janusz Nojszewski popisał się kapitalną wrzutką w pole karne, a skorzystał z niej Miłosz Trojak, który strzałem głową umieścił piłkę w siatce.
– Nie mieliśmy tego meczu pod taką kontrolą, jaką byśmy chcieli. Korona nie miała nic do stracenia i atakowała. Mieliśmy jednak swoje sytuacje na podwyższenie prowadzenia. Dopóki nie nauczymy się „zabijać” takich meczów, to do końca będziemy drżeli o wynik – skomentował spotkanie Piotr Stokowiec.
Doskonały mecz, ale dla neutralnych obserwatorów. Szczególnie w trakcie spotkania. A to dlatego, że sympatycy obu ekip mieli pełne prawo złościć się na swoich ulubieńców – kibice Lecha byli bowiem źli, gdyż ich ukochana drużyna popełniała multum strat i nie potrafiła zamknąć na dobre meczu, a fani Radomiaka, bo ich idole razili nieskutecznością i nie potrafili umieścić piłki w siatce, choć mieli ku temu kilka okazji. Natomiast dla wspomnianych neutralnych kibiców było to całkiem niezłe widowisko.
Gola na wagę trzech punktów zdobył Giorgi Citaiszwili, dla którego było to premierowe trafienie w obecnym sezonie PKO BP Ekstraklasy. Gruzin wreszcie przypominał tego piłkarza sprzed ponad pół roku, kiedy to brylował w barwach Wisły Kraków. Poza golem wygrywał sporo pojedynków (5/8) oraz nieźle dryblował (2/3 udane dryblingi), a także zanotował jedno kluczowe podanie. Pod koniec meczu wypracował sobie dobrą okazję, by zanotować dublet, ale tym razem zawiodła skuteczność.
Mieliśmy też związaną z golem na wagę kompletu „oczek” kontrowersję, o której wspomniał na konferencji prasowej szkoleniowiec Radomiaka, Mariusz Lewandowski: – Powiem szczerze, o jakim fair play chcemy rozmawiać, żeby piłka była czysta, jeżeli Lech wykonuje rzut z autu i wszyscy krzyczą, żeby jeden z zawodników wybił piłkę, a Gio, który miał obok siebie Pika leżącego na murawie doskonale to widzi i my w takich okolicznościach tracimy bramkę? Szkoda, że w takiej sytuacji Lech zdobywa gola – mówił rozgoryczony.
Faworyt był tylko jeden i wywiązał się ze swojego obowiązku bez większych problemów. Choć pewne się przydarzyły. Ale od początku. Raków to drużyna, która doskonale radzi sobie po otwarciu wyniku. Zazwyczaj miewa trudności w tym elemencie, ale kiedy już to uczyni, może na dobre grać swoje.
Nim mecz na dobre się zaczął, Ivi już wszystkich zadziwił. W 2. minucie spotkania zdobył bowiem ślicznego gola z rzutu wolnego, oryginalną asystę zanotował przy tym trafieniu Fran Tudor, co z pewnością ucieszyło posiadaczy tegoż duetu w grze Fantasy Ekstraklasa. Od tego momentu Raków nie zamierzał poprzestać, szukał kolejnego trafienia, ale mocno raził nieskutecznością. Okazji do zabicia spotkania miał aż nadto, ale co z tego, skoro nic nie chciało wpaść do sieci. A że niewykorzystywane sytuacje lubią się mścić, częstochowianie wiedzą o tym doskonale.
CZYTAJ TAKŻE >>> Kawa czyni cuda! Dlaczego warto ją pić nie tylko od święta? [GŁOS EKSPERTA]
Miedź nie miała pół sytuacji, ale ogólnie miała sporo szczęścia. W pierwszej połowie wydawało się, że jednak szczęście jej nie sprzyja, bo VAR anulował rzut karny podyktowany za rzekomą rękę Arsenicia, ale potem „fart” legniczan polegał na tym, że golkiper gości nie musiał wyciągać już więcej piłki z sieci, a pod koniec spotkania sędzia podyktował – tym razem prawidłowo – rzut karny. Jednakże Angelo Henriquez szczęściu nie dopomógł, zatrzymał go bowiem Kovacević. Tym samym Raków po 12. serii gier nie oddał fotelu lidera, a sytuacja Miedzi jest coraz gorsza. Legniczanie wylądowali bowiem na dnie tabeli.
Zasłużone zwycięstwo Widzewa. Łodzianie rozegrali to spotkanie niczym wytrawny ligowiec. Od początku spotkania oddali pole gry rywalom, nie podpalali się, czyhali na swoje okazje, a te się wreszcie ziściły. Najpierw w pierwszej połowie śliczne podanie z prawego skrzydła autorstwa Patryka Stępińskiego wykorzystał Jordi Sanchez, dla którego było to czwarte trafienie w sezonie.
Łodzianie podwyższyli prowadzenie dopiero na osiem minut przed końcem podstawowego czasu gry drugiej połowy, bo wcześniej gliwiczanie próbowali swoich sił z przodu, ale rozgrywali z reguły do pola karnego. Goście skutecznie wyrzucali ich w boczne sektory, skąd rywale byli zmuszani do permanentnych dośrodkowań, z których kompletnie nic nie wynikało. A propos drugiego gola, po raz kolejny pochwały należą się Sanchezowi, który powalczył o futbolówkę, zagrał ją do Hansena, a ten zatańczył w szesnastce z obrońcami Piasta i podwyższył prowadzenie.
W końcówce podopieczni Waldemara Fornalika – można by rzec – wreszcie się przebudzili, ale kiedy były piłkarz Widzewa, Michael Ameyaw, zdobył gola kontaktowego – było już za późno. Poza kilkudziesięcioma sekundami grozy, łodzianie raczej nie czuli w tym meczu niepewności. W pełni bowiem, jak już wspomniano, zasłużyli na to zwycięstwo.
Gliwiczanie zameldowali się tym samym w strefie spadkowej, a Widzew jest obecnie jedno „oczko” od podium!